Szłam sobie ostatnio przez las. I przyznam się wam, że rozglądałam się, jak to o tej porze roku, za jadalnymi grzybami kapeluszowymi. Nie szukałam właściwie niczego innego. Ale niestety moja kolorowa, kwiatowo-owadzia torba, którą dostałam w prezencie, świeciła pustkami. Kręciłam się tu i tam pewna, że w końcu trafię na grzybowe zagłębie. Nic z tego. W pewnym momencie mój wzrok przyciągnęła barwna plama pokrywająca ziemię pod jednym z drzew.
Co to? Kto to? Małe zielonożółte kulki ścielące się warstwą w pierwszej chwili nie przypominały mi niczego. Zdezorientowana spojrzałam w górę, ale tam same graby i nic, co by tłumaczyło to, co widziałam pod nogami. Opuściłam nos prawie do stóp… Och! Ależ tak! Toż to miniaturowe jabłka!
Nie namyślając się długo, ściągnełam torbę z ramienia i zaczęłam je zbierać. Jak nie ma tego, po co się przyszło, to trzeba brać to, co natura nam daje. A dawała obficie:) Takiej okazji się nie odpuszcza. Już wiedziałam, z czego będzie nastepny nastaw na dziki ocet.
Z dzikich jabłek. Leśnych!
Tylko na co właściwie natrafiłam? Na zdziczałą, zaplątaną jabłonkę-uciekinierkę? A może na prawdziwą dziką jabłoń, płonkę? (Malus sylvestris). W końcu rzadko bo rzadko, ale występują w naszych lasach. Niestety drzewo, z którego zebrałam jabłuszka, miało za wysoko gałęzie, żebym mogła sprawdzić, jak wyglądają pędy i liście. Za to owoce, niewielkie, ok. 3-cm średnicy, okrągłe, żółtozielone i z trwałym kielichem wskazują właśnie na nią!
Co za wspaniałe nieoczekiwane spotkanie:) Tylko rodzinie zrzedła mina, kiedy z wypchanej torby zamiast grzybów wysypałam płonkowe owoce.